30.11.2013

Dwa miliony.

To ten światopogląd odrywa mój wizerunek od bladej codzienności i ukrywa się w półmroku.

Boję się ciemności, ale wtedy najłatwiej jest kroczyć przez nieznane. Nigdy nie wiadomo, co się spotka, kogo się minie. Nutka tajemniczości z otoczką strachu. Głęboka czerń pochłania ciało za ciałem, umysł za umysłem. Nadchodzi jak śmierć. Tylko kosy jej brak.
Dwa miliony ludzi. Dwa miliony przyśpieszonych oddechów i lęków. Dwa miliony pełzających dusz. Czy dwa miliony to, aż tak wiele? 

Wypalam się od środka. W głowie wibruje mi tylko kolor żółty, taki przeciętny odcień cytrynowy. Czasami przekręcam się na lewą stronę, niekiedy gubię kierunek i jestem prawa. Rozbiegany punkt widzenia odbija się od chudych piekła ścian. Paradoksalna rola teatralna skrywana pod niedostrzegalną maską nicości. Płacz i tańcz! No dalej! Tańcz, płacz! Zobacz jak pięknie wibruje powietrze, jak oddech wydostający się z ponętnych ust maluje białe chmury. Jestem uzależniona od inności. Czemu mi tak dobrze wśród tego zła, pośrodku pandemonium? Umiem dogadać się z tymi, którzy marszczą brwi na mój widok. Z niedowierzaniem wysłuchują potoku słów, obserwują setki niekontrolowanych gestów i próbują zrozumieć. Ta kobieta ma dar! Ona potrafi zrobić coś nieprawdopodobnego i pogryźć z zamkniętymi ślepiami. Ten człowiek karmi mnie enigmą, doprowadza do ciarek biegających z góry na dół. Nie będę się rewanżowała, gdyż przedawkowanie grozi śmiercią.

Zacznij się głośno śmiać.

25.11.2013

Piętnaście minut.

Kwadrans potrzebny od zaraz. Kilka głębokich oddechów i tonę w rozkosznym stanie uniesienia. Splątanymi palcami gładzę nierówną strukturę szarych ścian. Jestem osaczona namiętnością zegara, oporem czasu, drżeniem spowodowanym harmonią spojrzeń. Przyzwyczajam się do powolnego bezradnego, rozsypywanego popiołu.
Odpocznij ze wzrokiem skierowanym ku górze, gdzie sufit tańczy w Twoich oczach. Nie patrz za siebie na oddalający się cień. Wiesz, jaki to stan, kiedy słowa zamykają usta, a uszy są głuche na szept? To ten moment, to ta chwila, gdy powieki zasłaniają czarne źrenice. Wegetacja. Betonowy posąg stojący w centralnym miejscu zapełnionego pokoju. Obojętnie, tak bardzo obojętnie omijany przez tłumy gapiów. A może go dotknę? A może on ożyje? Oh! On jest martwy, jakże to smutne, jakie to prawdziwie nieprawdziwe. Irracjonalne podejście, odejście. Czarna sukienka, czerwone pantofelki i dama gotowa na bal. A korytarz nie ma końca, a gdzie są drzwi? Nie wiem jak wyjść z tego domu. Okna zabite dechami, drzwi zamurowane. Wyraźna granica, oddziela mnie od rzeczywistości. Fikcja jak klatka osacza mój umysł. Zaraz się zapali, spłonie. Gdzie te cholerne zapałki?

Zaraz zapiszę to wszystko jeszcze raz, za momencik, za chwileczkę, za piętnaście minut. Rozkosznie zacznę wyć.